Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Złote jabłko 04.djvu/028

Ta strona została uwierzytelniona.

szlaczek lasu, żeby się nim zasłonić było można od widoku porębu, z którego panu nic nie przyjdzie i trochę wygonu dla Ciemiernej. Śliczny las przepadł, ale nie było sposobu.
— Dziękuję panu za ten szlaczek i wygon, odparł wzdychając pan Bal, ale w pokoju mówmy część dyferencji, nie bardzo się rozszerzając ile jej przy nas zostało. Rozumiesz mnie pan?
Parciński głową kiwnął.
— Ta nieszczęsna komplanacja hrabiego, podrobiona później na pańską krzywdę, a od której nie było się można wyłamać, wszystko panu popsuła. Hrabia Sulimowski niegodziwie postąpił.
— Nie mówmy o tem, rzecz skończona, powinna być zapomniana, daremne żale.
— Zazdroszczę panu tej zimnej krwi.
— Stary jestem, mój panie Tomaszu, krwi nie mam zimnej, a do strat przywykłem. Ale powiedz mi szczerze, nie zaczerpnąłeś co o powodach odmówienia panów kompromisarzy?
— Wszystko to musiał Hubka zrobić, bo się bardzo kręcił...
— Ha! więc to nie nieprzyjaźń ich dla mnie, ale przyjaźń dla niego zrobiła? spytał naiwnie Bal, prawie z radością.
— Alboż to nie jedno? odpowiedział Parciński. Ale zapomniałem o nowinie.
— Chwała Bogu, jest i nowinka?
— Pan Teofil się żeni.
— Vivat! a z kimże?
— Z panną Hurkot.
— Rozumiem, rzekł Bal, żeni się na złość.