Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Złote jabłko 04.djvu/036

Ta strona została uwierzytelniona.

— Taż to tam podobno, rzekł od niechcenia Hubka, był jeszcze dawniej jakiś proces z jakiemiś Mylińskiemi, podobno o znaczną sumę?
— A! prawda! prawda! odezwała się rządczyni zbliżając się do gościa... ale dobrze o tem nie wiem co to było. Mylińscy zupełnie zubożeli, hrabia nasz ich, między nami mówiąc, do torby przyprowadził.
— A cóż się z niemi stało?
— Co? zwyczajnie, co się dzieje z biedną szlachtą, poszli służyć biedacy.
— Dużo ich tam było? spytał popijając herbatę pan Piotr.
— Oj! coś troje czy czworo! zaczęła rozgadując się Supełkowa... Ja to dawniej znałam tych Mylińskich.
— A! pani ich znałaś! ciekawym, i cóż się z biedakami stało?
— Ich ojciec jeszcze miał cząsteczkę w Podbereziu, kilku chłopków, ale to już tylko resztki fortunki. Dawniej mówią byli to ludzie bogaci, ten proces ich tak zjadł, jak zaczęli się wodzić po sądach. A co to z panem się ciągać! Pan panem został, a szlachcic zgolał! Tak że staremu Mylińskiemu potem i tych kilku chłopków za niewypłaty podatkowe zabrano w administrację... a u nas jak raz majątek w administracji, już się z nim pożegnaj! Biedaczysko na starość z zarosłą brodą chodził po dworach za jałmużną. Podobno trzech synów miał i córkę, wszystko to chleb cudzy je teraz. Najstarszy się trochę pokierował i jest leśniczym w Radziwiłłowszczyźnie.
Hubka uderzył się po czole. — Kasper! zawołał tak głośno, że aż pani Supełkowa podskoczyła.
— Przepraszam, rzekł, a to ja go znałem, ale go