Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Złote jabłko 04.djvu/038

Ta strona została uwierzytelniona.

na polowańka zapraszał, choć nie wielki myśliwy, bo dla wódki i bigosu więcej niż dla zwierzyny jeździł na wilki i sarny, postanowił pod pozorem myśliwstwa pojechać na miejsce. Wyczekał dni parę, dobrze się rozpatrzył, rozważył, nareszcie kazał znowu zaprzęgać i znajomą drogą zjechał do folwarku głównego. Przyjął go wąsaty pan ekonom z wielką radością i bardzo uprzejmie, wieczorem do północy ponczyk był w robocie, a nazajutrz rano ułożyli maleńkie polowańko.
— Masz-że ty leśniczego? zapytał pan Piotr.
— A jakże! pan go zna podobno. Kasper Biały?
— A! ha, ha! Kasper Biały! prawda! prawda! przypominam sobie. Nawet ciekawybym go zobaczyć, mówią że ich ojciec miał się dobrze.
— Słyszę nawet z obywatelów, odpowiedział ekonom. Ojciec ich stracił wszystko na proces.
— Poszlij no po niego, rzekł Hubka, chciałbym się od niego dowiedzieć o tem, to musi być ciekawa historja; ja bardzo lubię takie rzeczy.
— Będziemy jechali koło jego chaty, to wstąpim.
Tak się i stało, na wybrzeżu lasu zatrzymali się przed maleńkim dworkiem z bierwion sosnowych, przy którym niewielki tylko był ogródek i stajenka. Na głos donośny ekonoma wybiegła ze drzwi młoda, ale blada i schorowana kobieta w stroju szlachcianek czynszowych, w chustce na głowie, koszuli i fartuchu, z szkaplerzami na piersi.
— A gdzie twój mąż? spytał ekonom.
— W lesie, proszę pana.
— Dawno wyszedł?
— Do dnia, nawet nie jadłszy.
— Nie wiesz gdziebyśmy go znaleźli?