Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Złote jabłko 04.djvu/043

Ta strona została uwierzytelniona.

Niepodobna było dłużej nalegać zręcznemu panu Hubce, który postanowił wszakże swojego dopiąć w inny sposób. W drodze więc począł cichą, tajemniczą zmowę z panem ekonomem i twarz jego dojeżdżając do folwarku wyjaśniła się znowu.
— Mam go w ręku! mówił cicho uśmiechając się, grunt jest! rzeczy dobrze stoją!
W kilka dni potem, blady, jasnowłosy leśniczy, ów Kasper Biały zjawił się u pana Hubki, do którego nierychło przypuszczony został.
— A co chcesz mój kochany? zapytał rządca dawny, udając że go dla nawału zajęcia prawie nie poznaje: mów, a prędko, bom zatrudniony bardzo.
— A! Jaśnie panie, nieszczęście! zawołał łamiąc ręce Kasper...
— No! cóż tam u licha! nie durz mi głowy, mów a prędko!
— Żonisko chore, dziecko nie wstaje, ja ledwie łażę, a tu i leśniczowstwo administracja odbierać chce; co ja nieszczęśliwy z sobą pocznę?
— Za co? jak?
— Albo to ja rozumiem co pan rządca mówi? Coś tam administrator zrobił, że się bez leśniczych mają obejść, podobno jakichś niemców posprowadzali, czy coś, a nas wyrzucają.
— A cóż ja ci na to poradzę? spytał Hubka.
— Niech się Jaśnie pan wstawi za mną.
— To nic nie pomoże, administracja skarg i piszczenia nie słucha, moje dziecko, bo administracja to nie człowiek ale machina! Ot naprzykład jak sieczkarnia, jej nic do tego co tnie, byle cięła, włóż i rękę, to ci ją chlaśnie!