Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Złote jabłko 04.djvu/044

Ta strona została uwierzytelniona.

— Niechże Jaśnie pan mnie biednego człowieka i te sieroty ratuje.
— A co ja na to poradzę? u mnie las mały, miejsca ci nie dam, bo i pobereżnikiem się obejdę, oficjalisty nie potrzebuję.
— To może gdzie podrekomenduje mnie pan.
— A daj ty mnie pokój! gdzie ja ci tu znajdę miejsce! Radziwiłłowski oficjalista nigdzie w okolicy przyjęty być nie może, boją się ich jak ognia.
— To ja nieszczęśliwy z głodu umrę! zawołał Kasper z wyrazem, któryby był skałę poruszył i zaczął płakać; i cóż ja! ale żona, ale dziecko!!
Hubka stanął trochę połechtany płaczem, bo dowiedziona rzecz, że kogo łzy nie poruszają, tego przynajmniej niecierpliwią.
— Ale mówiłżeś mi podobno, czy to ty, czy jaki inny szlachcic, o jakichś papierach, procesie? możeby się z tego co dało dla was wyzyskać i nie potrzebowałbyś służyć. Miałbyś swoję chatę, kawał gruntu i kawał chleba spokojny.
Kasper się uląkł znowu, ale ten strach przemogło niebezpieczeństwo bliższe, więcej grożące, potrzeba nadziei chwytająca go za gardło.
— Mam ci to ja papierzyska, rzekł, ale co z nich! one ojca do kija i torby przyprowadziły.
— No! a ciebie mogą na nogach postawić! zawołał Hubka. Gdzież je masz?
— Gdzieś tam są w domu, cicho rzekł szlachcic.
— No! nie ręczę, ale kto wie, może w nich jedyna dla was nadzieja; jedź i przywieź mi te papiery...
Rad nie rad Kasper ze łzami w oczach, ze strachem w sercu, ukłonił się, zawrócił, pojechał, walczył z sobą