Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Złote jabłko 04.djvu/045

Ta strona została uwierzytelniona.

całą drogę, wahał się otwierając kuferek, ale stęknienie żony, płacz dziecka do reszty go złamały.
— Dziej się wola Boża, rzekł zabierając pliki powiązane, nie dało to nam chleba, nie ma co żałować, przepadliśmy z niemi, niech je licho bierze.
Dobrą chustą nawiązawszy Kasper tych dokumentów cuchnących mólem i wilgocią, ruszył znowu do pana Hubki, który czekał chłopaka z niecierpliwością największą. Ale po drodze żal jeszcze wziął szlachcica, przypomniały się słowa ojcowskie, który powierzając straż papierów starszemu synowi, jako głowie rodziny, zaklinał go by ich lekko z rąk nie puszczał, i Kasper zastanowiwszy konia już się chciał zawrócić. Wiatr przyniósł mu jakby płacz żony, jakby jęk dziecięcia... o! potrzeba było jechać! Ale z chusty wyjął Kasper kilka plików, i choć czytać nie umiał przeczuciem uchwyciwszy je, wybrawszy, schował głęboko zanadrę. Potem zaciął konika i ciągle płacząc stanął przed dworem spekulanta.
Tu już drzwi znalazł otwarte.
Jakże chciwie rzucił się on na papiery! Jego żądzę porównać tylko było można z bojaźnią biednego Kaspra, który mu po jednemu licząc dawał dokumenta i z oka ich na chwilę nie spuszczał, badając z przestrachem twarz Hubki. Ale na niej sam szatan nic by był nie wyczytał, tak doskonale w sadłowatych zmarszczkach i opasłych policzkach krył się wszelki wyraz pod zasłoną głupowatości. Nie drgnął, nie uśmiechnął się, nie odezwał, a że ogromną miał wprawę, rzuciwszy okiem przelotnie na kilka głównych aktów i dokumentów, objął cały ów proces i mógł już sądzić o nadziejach jakie dawał.
Szlachcic zbierał skrzętnie papiery ze stołu i wiązał