Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Złote jabłko 04.djvu/052

Ta strona została uwierzytelniona.

Liczył więcej na wymowę cyfr i rachunku niżeli na swoję własną; miał być tylko narzędziem poznania prawdy.
Cała rodzina siedziała w ganku, gdzie pan Bal stolik i krzesła wynieść rozkazał, dla użycia świeżego powietrza pięknego i ciepłego nareszcie wiosennego wieczora, gdy ktoś oznajmił o bryczce ze dzwonkami przeprawiającej się przez prom. Bryczka ta nie mogła zmierzać gdzieindziej jak do dworu, a Bal już się tak dzwonków obawiał że pochmurniał i zamilkł, gdy mu z tą wiadomością ktoś przybiegł.
— A gdyby to był Strumisz, którego się spodziewamy? rzekł Stanisław spoglądając na matkę razem i na siostrę.
Lizia upiekła prześlicznego raka (doprawdy nie wiem dla czego ten wytrysk rumieńca tak kucharsko ochrzczono), zmięszała się, a chcąc pokryć swoje wzruszenie do zbytku widoczne, zawołała:
— Chodźmy za dom, ztamtąd widać.
— Gdzie tam, odparł Bal, który poczynał w nic nie wierzyć — wyjdziemy i będziemy mieli przyjemność zobaczyć pomocnika lub coś podobnego, wolę czekać na to co los zdarzy.
Parciński ze Stanisławem ofiarowali się towarzyszyć Lizi, ale ona już nie chciała iść, serce jej biło, twarz płonęła.
— Papa ma słuszność... to pewnie jedne z tych odwiedzin, które uas tu tak często spotykają.
Wszystkich oczy zwrócone były na drogę, teraz tylko od dziedzińca kształtnym, nizkim płotkiem oddzieloną; dzwonek dziwy w powietrzu wyrabiał, bo pocztarz pod górę swoim zwyczajem leciał jak opętany, mimo