Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Złote jabłko 04.djvu/053

Ta strona została uwierzytelniona.

prośb i groźb Strumisza: nareszcie zapylony podróżny pokazał się nad ogrodzeniem, uchylił czapki i piękna twarz młodzieńcza zjawiła się oczom ciekawych, którzy klasnęli z radości w dłonie.
Nawet Lizia, najostrożniej siebie pilnująca, zawołała — a! to on!
Oko matki w tej chwili było na niej, bo matka wszędzie z dziecięciem...
Pan Bal zbiegł z ganku z otwartemi rękoma, jak syna witając gościa, co mu wiózł rozczarowanie tak smutne — twarz jego świeciła dumą, poczciwem weselem i uczuciem życzliwości wezbranem, bo go na wsi nie mógł wyszafować, nie mając dla kogo.
— A! witajże mieszczuchu! witaj! zakrzyknął, na dziedzinie Balowskiej, na ziemi naszej! A co, albo nie pięknie u nas?
— Wszędzie pięknie gdzie państwa znaleźć można, rzekł Jan oczyma witając wszystkich. — Lizia, Lizia tak ostrożna, najostrożniej czerwona uśmiechała się do niego.
A! cudów niekiedy dokazuje osamotnienie; jakże to się teraz pięknym, zręcznym i przyzwoitym wydał Jan, po wiejskich czupiradłach, na które się do unudzenia uapatrzyła! Bóg tam wie co się działo w sercu, ale uczucie musiało być bardzo silne, kiedy się nawet dopilnować nie potrafiło, i aż Strumisza zdziwiła jej uprzejmość, on tak był w mieście przywykł do lekkiego obejścia i żartów.
Nic nie zatruło tego pięknego wieczora, który dla wszystkich pozostał jasną pamiątką. Nieraz sobie wystawiam życie niby długą tkaniną różnobarwną! Co na niej pstrocizn! co kolców! Jak się to błyszcząco poczyna