Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Złote jabłko 04.djvu/063

Ta strona została uwierzytelniona.

Strumiszu. — Cóż tam słychać?
— Co ma być słychać? nic, cicho, tylko o naszym dawnym panu bardzo coś gadają.
— No! cóż takiego? spytał kupiec.
— Zobaczy pan że się potwierdzi com ja przywiózł, dodał Parciński.
— Gadają, że bardzo chory, a już mu doktorzy nie wiele życia obiecują; jeszcze mówią kilka dni, szkoda człowieka!
— Widzisz panie Tomaszu i on go żałuje, przerwał Bal.
— Ja każdego żałuję, z westchnieniem rzekł stary, jednego że tu potrzebny na świecie, drugiego że się nie zrobił potrzebnym.
— Ślicznieś powiedział! ale cóż tam więcej plotą? pytał kupiec.
— At! at! zwyczajnie ludzkie gawędy. Powiadają że cały swój majątek rozdaje... Nawet jednę daleką krewnę, o której myśmy tu nigdy nie słyszeli, sprowadził aż z Warszawy.
Staś się rzucił na krześle, pochwycił gwałtownie z miejsca i poczerwieniał; matka go tylko zrozumiała.
— No? a toż czego? począł Erazm.
— Bo to widzi Jaśnie pan, on z jej dziadem miał procesowanie. Nu! różnie tam bywa w sądach. Może tam co wziął, czego nie powinien był brać, a chce teraz oddać. Zresztą czy ja wiem? ludzkie gadania, zwyczajnie. Taki to straszno przed panem Bogiem stanąć!
Wszyscy umilkli, Stanisław pałał cały, niespokoił się, chodził, domyślał i łamał z nadzieją, której się obawiał przypuszczać.
Pan Bal wyszedł ze starym, Parciński wymknął