spytała obracając branzoletkę na ręku Lizia. To wczesna starość! pozwalam już biednym posiwiałym żeby się sobie bali, ale my?
To my tak słodko brzmiało w uszach Jana, i co chwila silniej czuł się porwany; znikały dzielące go od niej przeszkody, serce biło coraz gwałtowniej... oczy mówiły otwarcie.
— My! tak się doprawdy mówić nie godzi, chyba przez szyderstwo, odpowiedział smutno. Moja i pani młodość są to dwa tak odmienne światy! Jam z sieroctwa i pracy wyszedł i jeszcze drżę bym nie wrócił do osamotnienia dawnego, do pustyni mego dzieciństwa; pani... rozkwitłaś sobie swobodnie, przytulona do serca matki! Nie dziw że z niego zaczerpnęłaś odwagi, a mnie zkąd ją wziąć?
— Zkąd? szepnęła Lizia przybliżając się trochę i wlepiając w niego ciemne błyszczące oczki swoje — porównałeś mnie pan do roślinki, ja skończę płacąc mu porównaniem także za jego poetyczny komplement. Widziałam rośliny co ledwie nóżką dotykają ziemi, co się chwieją w powietrzu jak powój, a tak zielono rosną, tak niebiesko kwitną!!
— A! pani! mimowolnie rzekł Strumisz, wspomniałaś powój na moje szczęście. Bo powój musi się choćby o suchą gałąź obwinąć, sam sobie nie podoła.
— Jakto? więc na świecie pan nie spodziewasz się nawet znaleść suchej gałązki dla siebie? — Zapytanie było tak żywe a odpowiedź tak trudna!
— Ja się nigdy i niczego spodziewać nie umiem, rzekł Jan z serca i z uczuciem.
— I nigdy też, przerwała Lizia prawie z gniewem, nic nie dosięgniesz, nic nie otrzymasz! Z losem i prze-
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Złote jabłko 04.djvu/068
Ta strona została uwierzytelniona.