Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Złote jabłko 04.djvu/079

Ta strona została uwierzytelniona.

wałam cię od nich ustrzedz, dziś gdy się spełniły, pozwól najprzód powiedzieć sobie, że dzieciństwem byłoby niemi się trapić.
Erazm, który się obawiał wymówek, może trochy przypomnień dawnego uporu, odetchnął słysząc te błogosławione wyrazy i pobiegł ucałować ręce żony.
— Jakto moje serce! zawołał przejęty wdzięcznością, ty mi nie będziesz tego wymawiała?
— Kiedyżem ci co wymawiała? spytała z wymówką kobieta. Stracim część majątku, no! to ją może Bóg da znowu zapracować dla dzieci, zresztą dla nich to co pozostanie dostatecznem będzie. Znieśmy to wesoło, i jak przystoi na chrześcjan... na sumieniuśmy spokojni.
Łzy dobyły się z oczów kupca, który poskoczył z radości, odzyskując w chwili całą swą żywość i gorączkę uczucia.
— O to, to lubię, o to mi żona! oto kobieta! serce, Ludwisiu, ołtarze ci stawiać! Ha! ogromny mi też ciężar spadł z serca, niech ci Bóg płaci! Stracimy wprawdzie grubo, ale Bóg łaskaw... kto wie, może jeszcze interes się da skończyć lepiej niż się spodziewam.
— Ale powrócim do Warszawy? z uśmiechem spytała korzystając z usposobienia pani Balowa.
Pan Erazm skrzywił się.
— Jakże chcesz serce! okrutny wstyd!
— Co za wstyd?
— O! jużciż pozwól, wzięli mnie starego wróbla na plewę!
— Kto o tem będzie wiedział?
— Wszyscy! ręczę ci.
— Ale przynajmniej na zimę, Erazmie.
— A! na zimę nie mówię, to dobry ton.