Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Złote jabłko 04.djvu/080

Ta strona została uwierzytelniona.

Żona westchnęła po cichu, chciała daleko więcej mówić, ale jak przed chwilą mąż, ona teraz nie wiedziała od czego począć, a musiała korzystać z wypogodzonego czoła, które wkrótce lada co zachmurzyć mogło.
— Czy Staś pojechał? spytała.
— Przed pół godziną, alboż się z tobą nie pożegnał?
— I owszem, poczciwy chłopiec! dopiero tu na wsi przekonałam się jak do mnie przywiązany.
— A! a! dodał po chwili, i w tem mi się nie udało. Śliczny los gotowałem mu w myśli, chciałem go uczynić panem jak byli jego przodkowie, od razu trafiała się jedyna przewyborna okoliczność, bo hrabia oświadczył się niejako, że dałby był córkę za niego. Kolligacja z pierwszemi domami, pozycja socjalna wysoka. Nieszczęściem ten hrabia podobno nie ciekawe człecze. Nie wiem czy już drugą taką partję znajdę dla niego.
— O! najłatwiej. Ja nawet już wiem jednę.
— Ty?
— Ja!
— No proszę! a i ty o tem myślałaś? patrzajcie! powiedz-że mi kto to przecie? znasz tę pannę?
— Nie.
— To zagadka; któż to taki?
— Blizka krewna Sulimowskich.
— Bogata? cicho szepnął pan Bal.
— Zupełnie uboga.
— No! ale parentela? dodał kupiec.
Ludwika rozśmiała się. — A! mój ty drogi marzycielu, zawsze ze swojem.
Bal spuścił głowę jak winowajca. — No, no! nie śmiej się ze mnie.