Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Złote jabłko 04.djvu/089

Ta strona została uwierzytelniona.

— Gdzież tam! do karczmy mówię!
Przeogromna owa gospoda zdobiąca tak wspaniale Sulimów, po bliższem rozpatrzeniu okazała się pustką, czemś ogromem swoim i opuszczeniem przypominającego perskie karawanseraje. W sieniach przeznaczonych niegdy na powozy i konie, był jeden tylko żłobek na cztery konie może, a tyle pozagradzanych chlewków różnych i ogromnych dziur w dachu, że zaciszny kątek dla powozu ledwie się wynalazł. Wewnątrz z izb wielu ani jedna nie miała okna, a w najlepszej trzeba było nocować z kartoflami, burakami i spiżarnią gospodarza. Smutne myśli ogarniały na widok tego pokoiku, w którym i sufity i gzemsy były ozdobne dawniej i komin kamienny i posadzka dębowa! Ale długoć to u nas trwa porządek? rzadko przez całe jedne życie, nigdy przez dwa pokolenia!!
Kazawszy zawołać do siebie gospodarza, który już z powodu śmierci pana był pijany, bo się z dworskiemi smutkiem i pociechą dzielił, Stanisław niespokojny namyślił się co począć z sobą. O interesie ani mowy nie było, chciał tylko dowiedzieć się o Konstancji, a jeśliby ją tu znalazł jak przeczuwał, choć na chwilę z nią zobaczyć.
Szynkarz pod dobrą datą, niezmiernie ciekawy gościa bo mu się ten rzadko trafiał dla spustoszałej karczmy, przybiegł skwapliwie, usiłując zbadać z twarzy, ubioru, postawy z kim miał do czynienia, z obywatelem czy z urzędnikiem, który może zjechał na jakie badanie. W niepewności postanowił język trzymać za zębami, wyciągnąć, ale się nie dać spenetrować. Byłto człowieczek mały, zgarbiony, niegdyś szewc, tkacz, mularz, a przytem muzykant, do tego pijaczyna: ale prócz bu-