Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Złote jabłko 04.djvu/098

Ta strona została uwierzytelniona.

krewni, żona z przestrachem na to patrzali, starali się go odwieść od tysiąca restytucyj jakie czynił, ale nic nie pomogło. Wpadał w gniew, miotał się i rozpędzał wszystkich.
Byłam raz w drugim pokoju i mimowolnym świadkiem gdy hrabina przyszła zaklinać go, żeby majątku dzieci nie rozrzucał. Milczał długo, nareszcie głosem którego nigdy niezapomnę, wykrzyknął: Więc chcesz żebym grosz cudzy, nieprawą grabież dzieciom przekazał? żeby z nim spłynęło na nich przekleństwo, nędza, kara za grzechy ojcowskie? Nie! nie! nie! niech pozostaną w ubóstwie, w nędzy, ale bez plamy! Błądziłem całe życie... szalałem, czas co można poprawić!
Hrabina poczęła sucho mu wymawiać, zmilkł znowu, ale po godzinnej rozprawie pozostał przy swojem, i na resztę dnia zamknął się znowu z księdzem... Okropne to były tych dni kilka! On na łożu śmierci, rodzina usiłująca mu wydrzeć majątek nieprawnie zdobyty, on z księdzem jedni pracowali by czysty zszedł ze świata!
Co chwila wyszukiwano nań sposoby, nasyłano dzieci, dalekich krewnych, pracowano nad tem by nic prawnie uczynić nie mógł, ale dziekan z zimną krwią podziwu godną dokonał wszystkiego.... Wczoraj jeszcze zajmowali się resztą interesów, bo hrabia chciał wszystkie z kolei przepatrzyć, gdy nagle zrobiło mu się gorzej, począł spowiedź, wziął ostatnie pomazanie i z widoczną jeszcze umarł rozpaczą, choć dziekan go usiłował uspokoić. Na godzinę przed zgonem stracił mowę, a w ostatku i przytomność...
— Możesz-że pani pozostać tu na dalej? odezwał się Staś niespokojny.