Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Złote jabłko 04.djvu/110

Ta strona została uwierzytelniona.

Kasper ani prosił ani dziękował.
— No! cóż będzie? przystępując rzekł Hubka.
— A nic, proszę Jaśnie pana.
— No! to myślicie ginąć?
— Nie, proszę Jaśnie pana...
— A jakiże sobie rady dacie? cóżeście tam nowego rozmiarkowali?
— Ludzie mówią...
— A! ludzie mówią, a wy kpów z pozwoleniem słuchacie, i cóż wam powiedzieli?
— Że taki nam się więcej należy, a ta część w Podbereziu, to ona i tak nasza.
Hubka cofnął się cztery kroki na piętach.
— A! a! otworzył usta szeroko — to tak! to tak! kto to wam powiedział?
— Przysyłali po nas z Zakala.
Spekulant splasnął w ręce, marszcząc brwi i widząc że wszystko przepadło.
— Dobrze! dobrze! zakrzyknął gniewny, kończcie sobie z kim chcecie... zobaczycie co wam dadzą. Figę! mówię ci, figę!
Kasper sam nie wiedział czego, ale się zląkł.
— Kto do was przysłał? spytał groźno gospodarz.
— Jakiś pan, czy ja jego znam?
— Dokąd was wołali?
— Do Nowin, do Krużków.
— Tere fere! zwąchali pismo nosem... a co wam dają?
— Dają nam cześć w Podbereziu.
— To nie wielka rzecz, pomyślał w duchu Hubka, z cudzej kieszeni brać! wzięli mi moję inwencją i szafują, łotry! rozbójniki! sami co skomponujcie! to kradzież!