Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Złote jabłko 04.djvu/111

Ta strona została uwierzytelniona.

— I po dziesięć tysięcy na głowę.
Hubka się skrzywił...
— Pieniądze na stół? spytał.
— A juściż na stół!...
— Cha! cha! jacy wy prostacy!
Nic łatwiejszego nie było jak przestraszyć szlachcica, wiedział o tem spekulant, i jął się tego ostatniego sposobu.
— Jakto wy ślepi, nic nie widzicie, a toż na waszę zgubę! zawołał Hubka.
— Jak? proszę Jaśnie pana! oszołomiony począł Kasper.
— Jak? a toż widoczne! a toż w oczy skacze że was obedrą, zniszczą, sprzepaszczą, zgłumią... zobaczycie! zobaczycie! ja więcej nie powiem, róbcie sobie co chcecie! Róbcie, dobrze! ja będę patrzał. Jak się skończy, dopiero mi powiecie z czem wyjdziecie!
Szlachcic wprawdzie zrozumieć nie mógł, ale tem bardziej się uląkł: Hubka widząc to coraz żywiej śmiał szydersko i perorował.
— O głowy! głowy do pozłoty! Jak to tego nie pojąć! toż oni was gubią... to oczewista rzecz! Robić to bezemnie, to sobie kamień do szyi przywiązać.
Radźcie się kogo chcecie! Ja wam prawda daję mniej, ale to zupełnie co innego! Rozumiesz! zapłacą wam fałszywemi asygnatami albo co, potem was za te pieniądze wezmą w ciupę! oto co będzie! wyjdziecie jak ojciec. Co innego ze mną! Ale kiedy tak, z Bogiem! umywam ręce.
Kasper widząc że tu nic prócz strachu nie dostanie, już znowu brał za klamkę.
— Niechże będzie pochwalony...