Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Złote jabłko 04.djvu/114

Ta strona została uwierzytelniona.

Panu Balowi też pilno było rozmówić się z synem w tej mierze, i pierwszego wieczora złapał go w cztery oczy.
— A co panie Stanisławie, rzekł, wiem ja o wszystkiem, waści w głowie słyszę romanse potajemne? To źle, bardzo źle!
— Nie było w tem tajemnicy, rzekł Staś łagodnie, bo dotąd sam nie wiedziałem czy miałbym się z czem zwierzać... Zresztą żadnego zamiaru ważniejszego, a tem bardziej wpływającego na życie całe, nie przedsięwziąłbym bez wiedzy ojca.
Pan Bal przyjął to dobrze.
— To co innego, rzekł; hm, hm! ale cóż to za panienka? pięknie wychowana, co?
— We wszystkich względach nic więcej żądać nie można.
— Piękna parentela, słyszę? Zdałoby się to dla lustru familji, choć i Balowie nie ustąpią nikomu; z Balogrodu! z Hoczwi! potomkowie Massagetów! Gdzież się ta panna teraz obraca?
To pytanie zarumieniło Stanisława.
— Jest w Sulimowie, odparł śmiało.
— Cha, cha! rozśmiał się Bal, a ja waści tak ślicznie dziękowałem, żeś za interesem moim jechał do hrabiego. Rozumiem teraz pospiech. Ale cóż tu robi?
— Hrabia opamiętał się przed śmiercią i zdaje się że jej zostawił zapis mogący wynagrodzić to co niesłusznie utraciła.
— No, no, historja!
Na tem się przerwała rozmowa, ale widząc ojca tak łatwym, Stanisław niewymownie się uradował, odzyskał żywość, humor, wesołość, i to go jakoś zbliżyło do sta-