Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Złote jabłko 04.djvu/118

Ta strona została uwierzytelniona.

— Pani czujesz i widzisz co się ze mną dzieje, pozwólże mi uciec z moim wstydem i cierpieniem! Sługa w waszym domu, za wysoko podniosłem oczy, wstyd mi siebie samego! Ależ mogłoż być inaczej? A! to okropna męczarnia!
— Prawisz mi pan jakieś zagadki, zręcznie odpowiedziała Lizia. Nie rozumiem doprawdy i rozumieć nie chcę! Czego się pan boisz, dla czego uciekasz? Chyba pocznę się z panem surowiej obchodzić, to mu lepiej przypadnie do smaku, po dawnemu!
— Zniosę co pani każesz, bom zasłużył.
— Jedź pan sobie zresztą do Warszawy, odpowiedziała po chwili, pozwalam, wiem że nicby nie pomogło choćbym zakazała, więc wolę z góry pozwolić; jedź pan, ale proszę pamiętać o Zakalu i wierzyć, że ja nie zawsze żartuję.
— Pozwól mi pani być otwartszym.
— Na co? kiedy się i tak dosyć dobrze rozumiemy, podchwyciło dziewczę podając mu rękę, nie bój się pan! Przyszłość zdobywa kto o nią walczy, a serce kobiece nie jest tak słabą podporą, jak myślą ci co go nie są warci.
To mówiąc rzuciła mu oberwany bukiecik kwiatów i uciekła, a Jan pozostał przykuty ze łzą w oku, powtarzając sobie ostatnie jej wyrazy, by ich nigdy nie zapomnieć, by niemi dzień rozpoczynać i kończyć jak modlitwą...
Stanisław zastał tak skamieniałego przy słupie, że musiał go potrząsnąć za ramię, żeby z odrętwienia przebudzić.
— Co ci jest Janie? spytał trochę niespokojny.
— Co mi jest? nic! — jestem szczęśliwy, wykrzyknął Strumisz...