Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Złote jabłko 04.djvu/121

Ta strona została uwierzytelniona.

Widzieli oni przybywających i zrobili to najwyraźniej umyślnie. Bal grzecznie uchylając kapelusza poprosił o drogę, ale Zmora i jego towarzysz udali że nie słyszą. Stanisław oburzony tą niegrzecznością wyrwał się naprzód i dosyć silnie trąciwszy obu, środkiem otworzył przejście.
— A to osobliwszy sposób wchodzenia do kościoła! zawołał pan Zmora.
— Darują panowie! odparł Stanisław z przyciskiem, ale przez nich przejść było niepodobna.
To mówiąc chciał podać rękę matce i siostrze, gdy Zmora głośno się odezwał:
— Porachujemy się o to!
— Z obudwoma panami jeśli potrzeba! uchylając kapelusz odpowiedział Stanisław — dawno zręczności tej czekałem.
To rzekłszy przeszedł szybko, drżącą matkę i przelękłą prowadząc siostrę.
Bal zmięszany wcisnął się za niemi.
Dwaj rycerze, którzy na nieszczęście przybycia Stanisława nie widzieli, bo odwrócili się właśnie gdy nadjechał i wysiadał, znaleźli się w dosyć przykrem położeniu. Ani jednemu ani drugiemu nie śniło się doprowadzić zaczepki do pojedynku, chcieli tylko bezbronnym zrobić maleńką przykrość. Zmora w chwili gniewu odezwał się o rachunek, ale ochłonąwszy nieco, mocno się zachmurzył i zamyślił. W dwudziestu kilku leciech pojedynek jest igraszką, w czterdziestu nie liczymy go już tak lekko. Gorzej jeszcze dopiekało, że pierwszą przyczyną czuł się sam pan Teofil i miał sobie do wyrzucenia niegrzeczność parafjańską.
Co się tycze Hubki, nieszczęśliwy pan Piotr drżał