Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Złote jabłko 04.djvu/125

Ta strona została uwierzytelniona.

padku i ciekawy pędził na zwiady, gdy go posłaniec spotkał.
Zrozumiał od razu o co chodziło, ale mu to wcale nie przyszło do smaku: wolał siać plotki niż czynny brać udział w zakazanym krwi przelewie. Ale zawrócić się było niepodobna. I on także pomyślał:
— To się skończy śniadaniem.
Wpadł tedy do Brogów prędzej niżeli się go spodziewano, z powodu że był potrzebny przybierając swój ton wyższy i poufały.
— A co tam słychać? krzyknął na progu.
— Wiesz pan już? — pytał Zmora.
— Coś, trochę.
— Wszak ten błazen potracił mnie w kałużę, rzekł pan Teofil; zrobił to umyślnie.
— Tak, ale pan nie chciałeś z drogi ustąpić jego matce i siostrze.
— No to co, nie mogli przejść bokiem?
— Ale koniec końców?
— Wyzwałem go zaraz na cmentarzu, a ten i mnie i Hubce odpowiedział, że gotów nam obu służyć. Kiedy taki zuch, prosimy... Mam do pana prośbę.
Porfiry wąsa pokręcił może dla pokrycia trochę drżącej wargi.
— No, co pan każe?
— Jedź z łaski swojej i ułóż się o czas i miejsce, o broń, o warunki.
— Najchętniej! najchętniej! rzekł z razu pan Porfiry... ale... tylko bieda, że żadnej nie mam wprawy! Nie wiem jak to!... Zresztą a nuż sekundantom wypadnie machnąć szablą, a ja przyznam się panu tak zapomniałem.