— Cóż robić? przypomniemy sobie! grając zucha rzekł Zmora.
— Ale — wahając się szepnął przybyły — a nie mogłoby to się skończyć tak jakoś zgodnie?
— Nie, rzekł pan Teofil, nie chcąc się wydać z tem co myślał, on mnie pewnie nie przeprosi, a ja darować uchybienia nie myślę.
— Więc naprawdę?
— Najprawdziwiej bić się będziemy.
Szaławiński usta zaciął.
— To tak, rzekł powoli jakby do siebie — to tak! no! no! a jakaż pańska broń?
— On ma prawo wybierać.
— Oj! to źle!
— Ale jakąbyś pan wolał?
Pan Teofil musiał się zastanowić nieco, bo dotąd nie pomyślał o tem jeszcze gruntowniej, pistoleta już dawno w ręku nie trzymał, szablą nie bardzo mógł władać dla jakiegoś reumatyzmu który mu się przyplątał po długim pobycie w Warszawie.... w dodatku pistolet takie czasem sztuki płata, a szabla tak kiereszuje. I to złe i to nie dobre!
— To mi wszystko jedno, odparł po chwili, pomyślawszy, że z obojgiem dobrze się obejść nie potrafi.
— A zatem?
— Zatem pojedziesz z łaski swej dziś wieczorem do Zakala, rozmówisz się z tym warszawskim wiercipiętą, i będziesz żądał żeby spotkanie miało miejsce jak najrychlej.
— Gdzie?
— W lesie naturalnie, a każdy z nas napisze wprzód testament... świadczący że sam sobie odebrał życie.
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Złote jabłko 04.djvu/126
Ta strona została uwierzytelniona.