Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Złote jabłko 04.djvu/128

Ta strona została uwierzytelniona.

Teofilowi, który tyle odbył pojedynków i wszelką bronią włada po mistrzowsku, zupełnie równo jaką pan sobie obierzesz.
— Bardzo się z tego cieszę, że tak godnego mieć będę przeciwnika, dorzucił Staś z uśmiechem, bo co do mnie także, pistolet, szabla, szpada, co prawie każecie, wszystko mi jedno, od szpilki do armaty.
— Pan dobrodziej żartuje! z wysoka rzekł Szaławiński.
— Mówię najszczerzej — chociaż ze zwyczaju wybór broni, czasu i miejsca jest przy mnie, dozwalam państwu obrać sobie co im się podoba...
Zmora uczuł jakieś niemiłe wrażenie, chciał zastraszyć, został wylękniony, nie wiedział co począć.
— Moim sekundantem gdy nikogo tu nie znam, będzie Parciński — bić się mogę dziś, jutro, pozajutro, kiedy im dogodniej. Proszę mi dać znać tylko gdzie mam się stawić i kiedy.
Porfiry uczuł za potrzebne w tem miejscu rozmowy nieco ton przybrany niewłaściwie zniżyć, uśmiechnął się, gdyż uśmiechy stanowiły u niego przejścia z tonu w ton. — Jak to miło widzieć takie męztwo! rzekł z uczuciem.
— W istocie nie jestem tchórz, odparł Stanisław trochę od rana gniewem wyegsaltowany, ale gdybym nim był, musiałbym nareszcie zebrać się na męztwo i na kimś poszukiwać zniewag, jakich tu wszyscy doznajemy od naszego przybycia. Przyjechaliśmy z gotowością przyjaźni i uczuciem życzliwości, przyjęto nas nienawiścią i prześladowaniem; czas pokazać, że z siebie przynajmniej drwić nie damy.
Delikatne było położenie pana Porfirego; co tu powiedzieć i kogo obwinić? a jak się tłumaczyć?