Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Złote jabłko 04.djvu/134

Ta strona została uwierzytelniona.

na pierwszym co mi się nawinął krzywdy swojej, a raczej krzywdy mojej rodziny.
Pan podsędek zmięszał się, nie wiedział co dalej mówić.
— Rozprawy do niczego nie prowadzą, do rzeczy! do rzeczy! Proszę odmierzyć plac.
Parciński rzucił chustkę i począł liczyć kroki, podsędek stał niemy i osłupiały.
W tem szybki tentent pędzącego powozu dał się słyszeć w dali za krzakami, coraz bliżej, bliżej i pan Bal wyskoczył z koczyka cały zdyszany, zmięszany, nieprzytomny.
Staś pobladł i chwycił się za głowę, a podsędek uradowany wprost pobiegł ku Balowi.
— Dzięki Bogu że pan tu na moje wezwanie przybyłeś! zawołał z czułością niemal otwierając ręce jakby do uścisku; pomożesz mi pan dobrodziej do zbliżenia tych dwóch zajadłych i zapalonych przeciwników.
Bal oglądał się tylko, ale uśmiech radości i uprzejmości już mu się zwijał na ustach.
— Do czego to wszystko, krzyknął podsędek, do czego?! Nie miejcie państwo żalu do nas, nie znaliśmy ich, możeśmy fałszywie wyobrazili sobie, możeśmy co zawinili. Puśćmy to w niepamięć, podajmy sobie dłonie, zgoda, przyjaźń niech panuje między nami, nieprawdaż?
— Święte są słowa pańskie, odparł pan Bal, bodajby się ziściły!
— Panie Teofilu, przyskakując do niego zaklął go przyszły teść, bądź dobrym przykładem, zbliż się pierwszy i daj rękę, proszę o to, wymagam! Mamy sobie do wyrzucenia, żeśmy tak godnych ludzi ocenić nie umieli.
— Stasiu! zbliż się, rzekł ojciec.