Strona:PL Józef Weyssenhoff - Żywot i myśli Zygmunta Podfilipskiego.djvu/105

Ta strona została przepisana.
ŻYWOT I MYŚLI PODFILIPSKIEGO91

Iris szła wyciągnięta do ostateczności, bez bata, bo żokej rozumiał, że więcej nie można żądać od zacnego zwierzęcia. Ferment pod młyńcem szpicruty jeźdźca pędził coraz szybciej, nareszcie zrównał się z Iris przed wielką trybuną. Krzyk urósł we wrzask:
— Ferment! Iris! Ferment! Batem ją!
Żokej, jadący na Fermencie, opuścił szpicrutę i jednym z tych gwałtownych ruchów cugli i łydek, któremi jeździec unosi, zdaje się, konia, pchnął go pół długości naprzód. Tak też stanęły u celownika: Ferment pierwszy, Iris druga.
— To nadzwyczajne — rzekł pan Zygmunt, kręcąc głową. — Byłem przy galopach — Ferment dobry koń, silny, duży i z mniejszą wagą — ale pobić Iris?! Coś tam musiało się stać.
Zeszedł nadół i oczekiwał powrotu koni.
Wjechał najprzód zwycięzca, witany gromem oklasków — żokej rozpromieniony, a koń schlastany strasznie, na drżących kolanach, z krwawemi od ostróg bokami, ciężko dysząc. Za nim szła Iris, niecierpliwsza teraz, niż przed biegiem, cała pokryta siecią cienkich żył; rozwierała nozdrza, jakby krzywiąc się z wyrazem zawodu i pogardy. Dent miał także niewyraźną minę — ramionami i rękami dawał znaki, że więcej ani on, ani klacz zrobić nie mogli.
Po chwili u wagi wszczął się rumor. Gdym się chciał dowiedzieć, co się dzieje, natknąłem się na wychodzącego już stamtąd pana Zygmunta, który triumfalnie oświadczył mi: