Strona:PL Józef Weyssenhoff - Żywot i myśli Zygmunta Podfilipskiego.djvu/110

Ta strona została przepisana.
96JÓZEF WEYSSENHOFF

nozdrzem, aż do celownika. Gdy doszedł ze strasznym trudem przed trybunę sędziów, otoczyły go pstrym wiankiem kobiety, czyniąc mu także przedśmiertną owację. Nikt nie zawołał brawo, słychać było tylko przyciszone, żałosne słowa.
Stanąwszy trochę opodal, objąłem okiem grupę.
Wysoko ponad schylone, cisnące się postacie ludzkie wznosiła się pyszna głowa Nikanora. Rżał od czasu do czasu, jak gdyby mówił:
— Żegnam was, towarzysze, żegnam w piękny dzień — nie zginę stary, u zapomnianego żłobu — położę się tutaj, na polu mego zwycięstwa.
Nie było w nim nic umierającego gladjatora: do trybun nie dolatywało we rżeniu: ave Caesar! — nie, to triumfator, umierając, żegnał swój lud.
Nigdy triumf konia nie wydał mi się wspanialszym.
Może pod wpływem tego epizodu wyniosłem dziwne wrażenie z owych wyścigów. Do koni, które lubiłem zawsze, nabrałem odtąd szacunku. Jest to rasa, pełniąca od wieków zaszczytnie swoje zadania, rasa historyczna, nie bez wpływu na ogólny rozwój świata. Posiada też swoją autentyczną, wylegitymowaną arystokrację. Ta arystokracja wobec rozrostu wrogich maszyn lokomocyjnych, zamiast opuścić uszy, doskonali się ciągle, ma jeszcze przyszłość; odznacza się szlachetnością, ambicją, poczuciem obowiązku.
Tak, tego dnia zaimponowały mi konie; przeniosłem nawet na nie część szacunku, należnego ludziom, bo ci nic jakoś ostatniemi czasy imponującego nie zrobili.