Strona:PL Józef Weyssenhoff - Żywot i myśli Zygmunta Podfilipskiego.djvu/112

Ta strona została przepisana.
98JÓZEF WEYSSENHOFF

Podfilipski zmrużył trochę oczy, popatrzył i rzekł:
— Dobrze — niech się Falbanka przejedzie. Może ją to trochę otrzęsie z melancholji. Czy pan ją widział po ostatnim przyjeździe?
— Dopiero dzisiaj — ale nie rozmawiałem z nią.
— To pan zobaczy, gdy ją spotka. Przewróciło jej się w głowie. Jakieś aspiracje do poszanowania, do pozycji. To także choroba kobieca te aspiracje! Zaczyna być niespokojna, zazdrosna. Czy ja jestem jej mężem? Opiekuję się nią, jako miłą kobietą i dawną znajomą — ale obowiązków nie mam przecie żadnych. A ona, nie wiem, czegoby chciała? Abym się z nią ożenił? albo innym sposobem stworzył jej jakie stanowisko?
— Mówi pan, że staje się zazdrosną?
— A tak. Jest to wprawdzie taka platoniczna zazdrość, bo przecież... nic nas nie łączy; ale skoro tylko zobaczy mnie z jaką inną młodą kobietą, zaraz co najmniej chmura, a czasem i deszcz. O, panie — ja tych łez znosić nie mogę. Niewiadomo, co począć z płaczącą kobietą — pozostaje tylko uciekać od niej.
Dojechaliśmy do Alei Ujazdowskiej i powóz nasz wmieszał się do powyścigowego corso.
Zaczęła się nieprzerwana serja ukłonów, bo mijaliśmy ciągle znajomych. Więc ukłon sztywny, bez odrywania pleców od oparcia powozu, ukłon roztargniony, ukłon przez wzniesienie dłoni wgórę do wysokości twarzy, skierowany do mężczyzn, ukłon ukradkowy, stosujący się do półświatka, i nareszcie ukłon z nachyleniem się,