z uśmiechem, który się dzieli jeszcze na mniejszy i większy. Rozwodzę się dlatego powtórnie nad cieniowaniem oznak grzeczności pana Zygmunta, że były to prawdziwe dzieła sztuki, coś w rodzaju nowoczesnego menueta.
Po jednym z takim ukłonów pierwszej klasy, odezwał się do mnie:
— A! przytryndała się tutaj. Ma rację — jest dużo ludzi, może się umieścić.
— Co też pan mówi?
— Naprzykład, gdyby pan chciał poświęcić wygraną na Iris...
— Nie znam zupełnie tej pani. A pan czy mówi z doświadczenia?
— Gdzie tam! Ja nie poszukuję takich znakomitości.
— A dlaczegóż to pan o niej mówi?
— A pan dlaczego ją broni?
— Tak, bo nie mam żadnych dowodów. Zresztą poprostu przykro mi pomyśleć coś takiego o kobiecie, której kłaniam się z uszanowaniem.
— To są, panie, idee z epoki trubadurów. A co do kłaniania się — co innego sfera społeczna, co innego zaś wartość osobista.
Podfilipski był wogóle surowym sędzią; tego dnia jednak był wyjątkowo sceptyczny.
Spotkaliśmy znów pana ***, bardzo przedsiębiorczego człowieka, który ciągle powiększał majątek.
— To majster! — rzekł pan Zygmunt. — Patrz pan — tak wygląda powozik za trzy procent na miesiąc;
Strona:PL Józef Weyssenhoff - Żywot i myśli Zygmunta Podfilipskiego.djvu/113
Ta strona została przepisana.
ŻYWOT I MYŚLI PODFILIPSKIEGO99