Strona:PL Józef Weyssenhoff - Żywot i myśli Zygmunta Podfilipskiego.djvu/116

Ta strona została przepisana.
102JÓZEF WEYSSENHOFF

— A jaka sprytna! nie pokazała się przedtem na wyścigach, bo byłoby to mniej efektowne — przyjechała na corso wyświeżona, wypoczęta i wita całą naszą procesję ze swego triumfalnego wozu.
— To być może — odpowiedziałem — ale co pana skłania do tych drobnych sądów o ludziach? Że to robią osoby pozbawione zajęcia, skwaszone — to jeszcze rozumiem. Ale pan, będący w pełni powodzenia, w pełni sił cielesnych i umysłowych, pan, którego podziwiam i rozum i zdolność do wszystkiego...
Przerwałem, a on czekał przez chwilę, czy nie powiem jeszcze więcej; lubił bowiem tę nutę. Potem rzekł: — Co mnie do tego pobudza? Czy ja wiem, panie? Chyba to, że czuję ciągły ruch w mózgu, że nawet teraz, podczas spaceru, nie mogę umysłowo drzemać, muszę dać coś do roboty tej nienasyconej machinie.
Uderzył się w czoło:
— To jest przyrząd do przerabiania wszystkiego, co istnieje, na wszystko, co tylko chcę. Można nim czasem rżnąć i sieczkę — zakończył pan Zygmunt, zadowolony ze mnie — no i z siebie.
Zatrzymaliśmy się więc pod Belwederem, i stanąwszy na uboczu od zawracającego tu napowrót corso, czekaliśmy na powóz pani Elizy. Ale rzuciwszy okiem w pustą ulicę Bagatelę, spostrzegliśmy stojący w pewnem oddaleniu brek Zbarazkiego. Freda już w nim nie było; ten zawsze znikał i zjawiał się niespodziewanie; konie trzymał furman, a za furmanem widać było stojącą panią Darnowską, pilnie wpatrzoną w szereg powozów,