Strona:PL Józef Weyssenhoff - Żywot i myśli Zygmunta Podfilipskiego.djvu/117

Ta strona została przepisana.
ŻYWOT I MYŚLI PODFILIPSKIEGO103

który zawracał około środkowej latarni placyku przed Belwederem.
— A cóż u licha z tą Falbanką! — rzekł kwaśno Podfilipski — ręczę, że umieściła się na tym posterunku, żeby zobaczyć, kto pojedzie za rogatkę. Ooo! nudna jest. Zróbmy teraz tak: nie warto tu czekać, bo musielibyśmy pójść do tego breku, tymczasem przejechałaby pani Eliza — i rzecz by się nie udała. Wjedźmy znowu w szereg. Jeżeli Kostkowie powrócą raz jeszcze ku Belwederowi, to ich spotkamy i porozumiemy się jakoś. Może też kto inny już im powiedział? To nawet bardzo możebne, bo cała nasza paczka jest tu w alejach.
Wróciliśmy do szeregu. Po kilku minutach spotkaliśmy powóz Kostków. Pan Zygmunt stanął w dorożce i wymownemi giestami wskazał kierunek ku rogatce, jedzenie itp. Pani Eliza zrozumiała natychmiast.
— Już! już! — odezwały się dwa głosy z tamtego powozu, a odpowiednie giesty i uśmiechy oznajmiły nam, że już byli uwiadomieni, że przyjadą.
Podfilipski położył rękę na sercu na znak radości i rozczulenia, potem podniósł kapelusz, jakby krzycząc: wiwat!
Interes nasz był załatwiony.
Pojechaliśmy do miasta, aby się przebrać, i w godzinę później niezmordowana warszawska drynda niosła nas znowu wyciągniętym kłusem ku rogatce belwederskiej.
Przejeżdżając, spojrzeliśmy obaj na prawo, w ulicę Bagatelę. Było już ciemno: na poprzedniem miejscu