Na trzeci dzień po owym obiedzie w Ustroniu znalazłem się w salonie pani Wegdamit-Odęckiej. Nie często ją odwiedzam, ale wtedy ktoś mi przypomniał, że to jej dzień przyjęcia, nie miałem nic do roboty, postanowiłem więc złożyć kilka wizyt. Pani Odęcka przyjmuje u siebie chętnie, ale wobec dzisiejszego rozluźnienia form towarzyskich, mniej chętnie u niej bywają. Jest to osoba starsza, nie pociągająca już żadnym wdziękiem fizycznym, ani umysłowym. Ponieważ jednak zna warszawskie towarzystwo od lat czterdziestu, upatrują w niej niektórzy niknący typ matrony, która powinnaby skupiać w swym salonie wybór towarzystwa, nadawać mu ton, zniewalać do uszanowania tradycji i kierować opinją. „Z naszą młodzieżą fin de siècle zadanie to staje się coraz trudniejszem“ — mawiała sama pani Odęcka. Robiła jednak, co mogła: w przypadkowych liczniejszych zebraniach i w ciasnem kółku tych, którzy pozostali jej wierni, trudniła się opinją.
Kiedym wszedł, nie było nikogo w salonie. Służący oznajmił mi, że pani prezydentowa zaraz wyjdzie. (Nie-