Strona:PL Józef Weyssenhoff - Żywot i myśli Zygmunta Podfilipskiego.djvu/134

Ta strona została przepisana.
120JÓZEF WEYSSENHOFF

— Ale, na miłość Boską, kto taki?
— No, powiedzieli mi jakieś imię dziwaczne: Falbanka.
— Ależ, szanowna pani, wiem przypadkiem, kogo tak nazywają poufnie...
— Jakto: poufnie?
— No, niby — bliżsi znajomi.
— Zastanów się tylko, co mówisz: pani, którą poufnie, bliżsi znajomi nazywają Falbanką!
Odpowiedziałem trochę niecierpliwie:
— Jest bardzo biedną kobietą, opuszczoną przez męża. A w dodatku, nie było jej tam wcale — upewniam panią.
— Jakże? przecie czekała w breku Zbarazkiego u rogatki.
— A gdyby czekała, więc co z tego wynika?
— No — pojechała ze Zbarazkim do Ustronia, a Zbarazki był z wami.
— Ale kiedy pani daję słowo, że nie była z nami Był Zbarazki.
— Jakimże sposobem mógł być Zbarazki sam, kiedy z nią jechał? Więc ją wyrzucił z breku? Prawda, że z takiemi paniami nie potrzeba robić ceregieli.
Z wielką trudnością opanowałem odpowiedź, która cisnęła mi się do ust. Powstawszy, chciałem się pożegnać, ale pani Odęcka nie pozwoliła mi odejść:
— Nie, nie nie — poczekaj, musisz mi już wszystko wyznać. Czy była tam, czy nie była ta lafirynda, to prawie obojętne, ale sam fakt, żeby się panie z towarzystwa upijały i tańczyły po karczmach...