Strona:PL Józef Weyssenhoff - Żywot i myśli Zygmunta Podfilipskiego.djvu/152

Ta strona została przepisana.
138JÓZEF WEYSSENHOFF

rając starannie takie, któreby we mnie nie mogły ugodzić.
— Więc pan ostatecznie dba o sąd Szreńskiego. Bardzo to rozumiem, ale...
— Co to jest: dbam o jego sąd? Wyraz nieścisły. Ja go tylko, tak jak każdy, potrzebuję. W naszej mizernej Warszawie człowiek ten należy istotnie do powag moralnych, do naczelnych głów (gdzieindziej mógłby być zamieszany między peruki). Dla samego stanowiska w towarzystwie tutejszem muszę być ceniony przez takiego Szreńskiego. Ja przed nim nie rozwinę całego swego systemu, bo nie zrozumie, nie zechcę mieć wpływu na niego, bo za stary, — chcę tylko, aby w miarę swych ciasnych pojęć, uznawał moją wartość społeczną. Tak, panie. Niech pana to nie dziwi. Ludzi trzeba brać na ich własne słabostki, a brać tylko tych, którzy ci są narazie, albo na dłuższy czas potrzebni.
Miałem więc odpowiedź na niektóre wątpliwości tego dnia, ale jeszcze tkwiła we mnie mdłość zasłyszanych plotek i myśl o zgubnym ich wpływie na prawdziwą opinję, która powinnaby opierać się na znajomości ludzi i na istotnych społecznych zasadach.
Kiedym to wyraził Podfilipskiemu, odrzekł:
— O cóż nareszcie i o kogo panu chodzi? O zdanie takiej spróchniałej antyfony do Belzebuba, jak Odęcka, albo zdartej woźnieńskiej podeszwy, jak Łatacki? Przecie nie o nich, ani im podobnych? Więc może o reputację tych pań? Im są piękniejsze, bogatsze i wyżej postawione, tem podstępniej je oszkalują. Zatem chodzi