W kilka tygodni po wyżej przytoczonych scenach i rozmowach przyszedł raz do mnie Podfilipski przed południem. Dzień był jesienny, ponury: zimny deszcz smagał i nie zachęcał wcale do wytknięcia nosa na ulicę zabłoconą i ciemną. Pan Zygmunt był już jednak na nogach i powracał z jakiejś finansowej instytucji, z banku, czy z giełdy.
Tego roku był bardzo zajęty. Porobił wielkie obroty pieniężne, zapewne korzystne, i wyprzedał wszystkie, jakie miał w kraju, nieruchomości na wsi i w mieście. Jest to bowiem dalszy ciąg mych wspomnień ostatniego loku, który pan Zygmunt przepędził w kraju od czerwca aż do końca marca. Choć żył jeszcze parę lat potem, nie wrócił do nas. Oglądałem go już tylko zagranicą.
Podfilipski był zarówno warszawianinem, jak paryżaninem. Znano go i ceniono w obu miastach i, mimo, że Francję kochał jak drugą ojczyznę, wracał do Warszawy także z upodobaniem: tu miał grunt, z którego wyrósł i, jako w mniejszem centrum, więcej stosunkowo zabierał sobą miejsca, większe miał znaczenie. Używał go w znanych już poniekąd czytelnikowi celach cywili-