Strona:PL Józef Weyssenhoff - Żywot i myśli Zygmunta Podfilipskiego.djvu/166

Ta strona została przepisana.
152JÓZEF WEYSSENHOFF

poprostu chciał u siebie zebrać na obiedzie wesołe kółko, prosił Podfilipskiego. Nigdy pan Zygmunt nie zawiódł pokładanych w nim nadziei.
Nie znaczy to jednak, aby przyjmował wszystkie zaproszenia: nie mógłby nawet, bo go sobie wyrywano. W przyjmowaniu zaś obiadów kierował się tą samą taktyką, co przy ukłonach. W pierwszym rzędzie stawiał obiady w „swojej sferze“, do której zaliczał Granowskich, Kostków, Zbarazkich; w drugim — domy, odznaczające się wyborną kuchnią, ale mniej starożytnemi familijnemi srebrami; w trzecim — uczty obowiązkowe, składkowe, okolicznościowe itp. Oczywiście, te kategorje główne rozpadały się na liczne poddziały, do których Podfilipski stosował z właściwą sobie pewnością oka i smaku różne subtelności, wyrażone przez sposób jedzenia i zachowania się przy stole. Pozostawał jednak zawsze doskonale wychowanym.
Z powodu, że Podfilipski zawsze do kogoś był proszony na obiad, powiedział mi jeden naiwny obserwator, że pan Zygmunt jest „pieczeniarzem“. Rozśmieszyło mnie to niepospolicie i, spotkawszy pana Zygmunta, powtórzyłem mu bezimiennie to o nim spostrzeżenie. Taką otrzymałem odpowiedź:
— Widzi pan, ja zostałbym pieczeniarzem, gdyby pojęcie samo było nowożytne. Ale wolę oddawać obiady, lub płacić za nie innemi grzecznościami, bo rozumuję tak: Marka, którą rzucam przed rozpoczęciem gry do puli, kosztuje 25 rubli, przedstawia zatem wartość jakich dziesięciu pieczeni, albo dziesięciu obiadów. Jeżeli