marka ta służy mi za monetę zdawkową, to jej dziesiąta część, czyli pieczeń, cóż dla mnie jest warta? To samo, co poddział grosza, istniejący tylko idealnie.
— Co innego — jeżeli kto chce nazywać „pieczenią“ wartość towarzyską pewnego domu lub sfery, a „pieczeniarzem“ tego, który sobie zyskał popyt i uznanie w tym domu i w tej sferze, — wtedy zgadzam się na tytuł „pieczeniarza“. Zresztą chcąc mnie sądzić, trzeba się trochę namyśleć nad sensem życia — i nade mną.
A życie płynęło ciągle, szumiąc i pieniąc się, u naszych stóp.
Chociaż część towarzystwa, myśliwi, wynieśli się z miasta, pozostało jeszcze w Warszawie dużo ludzi. Nie sam bowiem „wielki świat“ wypełnia Warszawę: owszem są w niej, z pominięciem proletarjatu i klas roboczych, różne inne światy, nawet „większe“, jeżeli mowa o liczbie, albo o wyobrażeniu, jakie każdy świat ma o sobie.
Wiedział i pan Zygmunt o istnieniu tych światów i zstępował do nich już to dla rozrywki i odświeżenia mózgu nowością wrażeń, już to dla obowiązku promieniowania, do którego wszędzie się poczuwał.
W gronie szlachty wiejskiej widzieliśmy go już na chwilę. Spotykał się z nią często, — ostatecznie nawet wszędzie, liczył pomiędzy nią krewnych, sąsiadów i odwiecznych znajomych, ale nie dzielił ich życia, ani zwyczajów. Jeżeli rozgraniczenie między arystokracją i szlachtą nie istniało u nas w zasadzie nigdy, tem bar-