Litwin oparł obie pięści na stole i uniósł się trochę z siedzenia:
— Kołczanowicz.
— Daruje pan — rzekł Dełicki — nie liczyłem na szersze audytorjum. Improwizowałem dla przyjaciół.
— Jaż nie przeszkadzam. Przyszedłem tu, żeby słuchać, i posłyszawszy, odezwałem się.
Ale komiczna oracja została przerwana i wesołość ateńskiego kąta na chwilę przygasła.
Tymczasem gwar rósł ciągle. Nie pilnowano już miejsc, zaczęto krążyć po sali, napełnionej dymem tytoniu. Potworzyły się zbite kupki ludzi: poczęto mówić coraz głośniej i szczerzej. Nasza grupa nie rozeszła się i zapomnieliśmy o Kołczanowiczu.
Pan Zygmunt opowiadał teraz o ciekawych zebraniach w pewnym literackim salonie w Paryżu. Wyliczył kilkanaście nazwisk dekadentów i neochrześcijan i piosenkarzy z Montmartres.
— Jakie to wszystko żywe, oryginalne, współczesne! Jaki humor i łatwa orjentacja w najnowszych objawach życia, w ostatnich potrzebach duchowych! To mi zebranie literatów, gdzie ciągle słyszysz rzeczy niespodziewane, masz wytworność, dowcip, zupełny brak przesądów i szkolnych tradycyj. Pamiętasz te nasze wieczory, Delicki?
— Jakżebym o nich miał zapomnieć! Tam się żyło. U nas zaś co innego. Niema wprawdzie ani talentu, ani dowcipu, ani nowożytności — ale jest szkoła. Dość spojrzeć na to zwarte grono, między które zamieszani
Strona:PL Józef Weyssenhoff - Żywot i myśli Zygmunta Podfilipskiego.djvu/182
Ta strona została przepisana.
168JÓZEF WEYSSENHOFF