ścia do atrjum. Odciął mi się odrazu napisem, kładzionym na progach rzymskich:
— Cave canem!...[1] przechodź!
W środku salonu stała pani Eliza w sukni z jasnobłękitnego adamaszku, osypana brylantami. Nie można było w niej odnaleźć tej kobiety, pełnej zaufania do świata, która, według słów Podfilipskiego, wyciągała przy rozmowie szyję, „jak adeptka już gotowa do nawrócenia“. Głowę trzymała wzniesioną, a choć jej śliczna, giętka szyja falowała swobodnie na białych obnażonych ramionach, nic już w niej nie pozostało z adeptki. Uprzejmość jej była dumna, uśmiech już nie ten dawny, przymilny i marzący.
Nie królowała jednak bynajmniej nieruchomie na jednem miejscu, podchodziła ku paniom, umieszczała starsze na fotelach; obowiązki swe sprawiała poprostu i wspaniale zarazem.
Miałem prawdziwą pociechę z wejścia pani Odęckiej. Jeszcze w progu poprawiła sobie jakiś loczek, a potem podrygującym, drobnym krokiem, zbliżyła się do pani Kostkowej z wyrazem najczulszego rozczulenia. Głos jej zaszeleścił:
— Ach, jakaż piękna, jaka piękna! Co za feta prześliczna!... jak za moich czasów.
— Pani tak uprzejma... proszę siadać. O... może tu przy księżnej...
— Zaraz usiądę... a czy będą Granowscy?
— Właśnie wchodzą... muszę ich przywitać.
- ↑ Strzeż się psa.