Strona:PL Józef Weyssenhoff - Żywot i myśli Zygmunta Podfilipskiego.djvu/204

Ta strona została przepisana.
190JÓZEF WEYSSENHOFF

Granowscy weszli wesoło. Pani, cała różowa i biała od stóp aż do kwiatów we włosach, on poprawny, jak zwykle.
— Jak się masz, Henryku?... jak się masz, Elizo? Stanęli obok pani domu, niby pomagając jej w przyjmowaniu gości. Nawet oko Odęckiej nie zdołało uchwycić pozoru nieporozumienia między Granowskimi, a Kostkami.
Fred Zbarazki wszedł ze starą ciotką, siostrą ojca, bardzo już posuniętą w lata i słabości. Ponieważ jednak chciała zobaczyć początek balu, Fred ofiarował jej swe usługi i prowadził staruszkę poważnie, z dworskością, należną jej i swemu nazwisku; ten wielki urwis występował tu bowiem, jakby w uroczystości familijnej. Porównałem tę jego sylwetkę z tamtą w Ustroniu i ledwom się wstrzymał od śmiechu. Trudno mu nie przyznać, że umie się znaleźć.
Nie spostrzegłem nawet, jak wszedł Podfilipski. Widać, ze względu na tłum, wszedł bez efektu. A tak przyzwyczajony byłem do jego wejść okazałych, żem się zdziwił, gdym nagle zobaczył go już obok siebie w zwartej grupie czarnych fraków.
Zajrzałem do sali balowej, jeszcze prawie pustej. Tylko orkiestra stroiła instrumenty. Było tu znacznie zimniej, niż w pierwszych salonach; zapach kwiatów nie był jeszcze pomieszany z innemi woniami. Kilku fachowych tancerzy oglądało salę, dyskutowało nad ustawieniem krzeseł przy mazurze. Był zapewne między nimi prowadzący tańce.