— Pójdziemy dalej piechotą — powiedział mi pan Zygmunt, którego spotkałem przy jednym z kwestarskich stolików u św. Krzyża — tu mamy same bliskie kościoły, a powietrze jest przyjemne.
Porzucając słońce, zagłębialiśmy się w ciemne wnętrza kościelne, pachnące kadzidłem.
Jak wszędzie, tak i tutaj podziwiałem układność Podfilipskiego. Wszedł do kościoła poważnie, z wzrokiem utkwionym w wielki ołtarz, jakgdyby trochę wzruszony, co mu dało sposobność ominąć dwa pierwsze stoły: przy jednym siedziała pojedyńczo starsza pani, znajoma, dzwoniąc rozpaczliwie miedziakiem w tacę; przy drugim matka z paru córkami, ale osoba, którą można było pominąć. Dopiero przy trzecim stoliku spostrzegł Podfilipski przypadkiem księżnę *** i panią Granowską w rozpiętym sobolowym kubraczku. Cicho podszedł i, dyskretnie złożywszy na tacy kilka sztuk złota, przysiadł na pustem krześle koło pań.
Opowiedział parę nowin, poprosił panią Granowską o obrazek, na co mu odpowiedziała, szukając niby po stole:
— Szukam dla pana obrazka z dobrym łotrem.
Pan Zygmunt pohamował śmiech ze względu na powagę miejsca. I wyszedł równie poważnie, jak wszedł, tylko z głową nieco pochyloną, skupiony w myślach.
Kiedyśmy już byli poza kościołem zwrócił się do mnie z uśmiechem swym filozoficznym:
— Lubię to wesołe pogaństwo.
— Gdzież je pan widzi?
Strona:PL Józef Weyssenhoff - Żywot i myśli Zygmunta Podfilipskiego.djvu/228
Ta strona została przepisana.
214JÓZEF WEYSSENHOFF