pianu i począł na nim bębnić jakiegoś marsza, udając głosem flety i trąby.
Obiad był zapowiedziany na pół do ósmej. Minął już kwadrans po terminie i pan Zygmunt począł się niepokoić; wyszedł nawet na ulicę. Może ona nie zna wejścia do gabinetów? Powoli wszystkich opanowało to uczucie nieprzyjemne, w którem jest już połowa rozczarowania. Jednak może jeszcze przyjść. Kobiety nie wiedzą nigdy, która godzina, suknie zawsze źle leżą w ostatniej chwili, i szpilki od kapelusza wszystkie gdzieś się zapodziewają.
Pocieszaliśmy się temi przypuszczeniami, ale wesołość gasła. Fred przestał grać na fortepianie.
Około ósmej służący hotelowy wprowadził starego posłańca w czerwonej czapce, który oświadczył, że mu kazali „oddać ten list do rąk własnych jaśnie hrabiego Nadfilipskiego“.
— Dawaj, ośle! — zawołał pan Zygmunt, wyrywając mu list z rąk.
Rzucił okiem, przygryzł nieznacznie usta i pobladł trochę; potem, przeglądając jeszcze dalsze strony (bo list był długi), mówił do nas głosem już zupełnie uspokojonym:
— Naturalnie, nie może przyjść, jest cierpiąca, a poprostu boi się, naturalnie, jak raz ugrzęzła w to parafjalne nabożeństwo...
Podniósł potem głowę i rzekł:
— Bardzo was przepraszam. No, nie udało się. Wczoraj mi obiecała, teraz znowu nie. Trudno. Ponieważ
Strona:PL Józef Weyssenhoff - Żywot i myśli Zygmunta Podfilipskiego.djvu/237
Ta strona została przepisana.
ŻYWOT I MYŚLI PODFILIPSKIEGO223