cenasem, wykonywał każdy obstalunek dokładnie, w ilości i w rozmiarach wymaganych.
Widywałem często po różnych miejscach jego konia, wyciągniętego długim bokiem do widza, osiodłanego według wszelkich reguł sztuki, ze złotą plamą słońca na zadzie i na liberji żokeja, z głową, trochę zwróconą do widza, i z wielkiem okiem, mówiącem niby: „a co? udałem się?“ Pamiętam także ulubiony przez niego typ dojeżdżacza, przesadzającego barjerę wprost na widza: koń wspięty w skrócie, z głowy widać przeważnie nozdrza, jednej nogi pozornie brak od kolana, we środku przyjemna plama czerwonego fraka i złocistej trąby.
Rozmowa zaczęła się od tego, że Dudar w przeciągu minuty naszkicował na obrusie węglem takiego dojeżdżacza.
— Znam ten obrazek — rzekłem — widziałem go u pana Zygmunta.
— Nie. To jest taka sobie fantazja.
Przyglądałem się uważnie szkicowi.
— A jakiż jest tamten?
— Tamten galopuje z innej nogi — o tak.
Starł przód konia i w mgnieniu oka przerobił galop.
— Patrzcie! — rzekł Podfilipski — on jest rzeczywiście zadziwiający. Ile on na to użył czasu? minutę, i macie: jest ruch, skok, trąba gra — wyborne! No, zrób nam pan tego drugiego konia, co u mnie wisi w przejściu; wie pan?
Strona:PL Józef Weyssenhoff - Żywot i myśli Zygmunta Podfilipskiego.djvu/239
Ta strona została przepisana.
ŻYWOT I MYŚLI PODFILIPSKIEGO225