Strona:PL Józef Weyssenhoff - Żywot i myśli Zygmunta Podfilipskiego.djvu/254

Ta strona została przepisana.
240JÓZEF WEYSSENHOFF

— Ależ, moja Alinko! — rzekł Tomasz z łagodną wymówką w głosie — nie wiem, czy zdążymy dojechać do dworca.
— No, to jedźmy!
Pani Alina zdjęła chustkę z kapelusza, obwinęła w nią książkę do nabożeństwa i jako tako sprostowała kapelusz, bez lustra.
— Bardzo cię przepraszamy, Tomaszu.
Wszystkie ruchy pani Aliny powtórzyła z pedantyczną dokładnością pani Darnowska. Poczem ruszono kłusem do omnibusu.
Pozostawszy trochę za niemi, spostrzegłem ciemny, z rudym odbłyskiem kędziorek włosów pani Anny, spadający ztyłu na szarą salopkę, i wspomniawszy niedawną przeszłość, zadziwiłem się:
— Więc to jest Falbanka!
Lekka moja dorożka wyprzedziła odrazu omnibus. Stanąłem na dworcu pierwszy i przygotowałem, co mogłem, do przyśpieszenia ekspedycji osób i kufrów.
Był to zgiełk, popłoch, przenoszenie dzieci przez błoto, nawoływania — nic z tej powagi angielskiego spokoju, którym odznaczały się naprzykład podróże pana Zygmunta ze strzelcem Hansem. Przyznam się nawet, że w tym rozgardjaszu ja sam zapomniałem o świeżym dramacie, o mych entuzjazmach do pani Aliny. Wszystko zalane zostało przez szarą, mieszczańską pospolitość.
Bo może dla pani Tomaszowej wczorajsze przejścia, choć były wzruszeniem, nie wchodziły wcale w zakres