Strona:PL Józef Weyssenhoff - Żywot i myśli Zygmunta Podfilipskiego.djvu/268

Ta strona została przepisana.
254JÓZEF WEYSSENHOFF

Tymczasem jednak mijamy liczne warsztaty kolejowe i kominy fabryczne, domy o nagich, gęsto oknami podziurawionych ścianach, gdzie mieszkać musi być tak źle i smutno, — potem sady czarne i mgłą zasnute w tej porze roku, nieponętne wille podmiejskie — dopiero bowiem wyjechaliśmy z Warszawy.
W przedziale nie jesteśmy sami: naprzeciw nas siedzi jegomość w średnim wieku, skromnie ubrany, i czyta gazety.
Jesteśmy w doskonałych humorach: paszport w porządku, kredytywa jest, trochę francuskiego złota w kieszeni, kilkadziesiąt guldenów austrjackich i banknot włoski na przejazd przez północne Włochy.
— Cóż, panie — rzecze Podfilipski — nie kręci się panu łza w oku na pożegnanie rodzinnej strzechy?
— Wyznaję ze wstydem, że nie.
— Ze wstydem? a to co znowu?
— No tak — tłumaczyłem się — niby wstydzić się niema powodu... żeby tylko ten Bismark nie był nas przeklął swym sławnym „witzem“...
— Wie pan, że mnie to zastanawia. Nie, że Bismark w przystępie złośliwej werwy wyprawił nas do Monaco, ale jaką potęgę mają nad nami frazesy, te brzmiące hasła, które są tylko literaturą, i to ludową, przeznaczoną dla mas bezmyślnych. Zupełnie, jak pierwotne przepisy religijne, o których niedawno mówiliśmy, albo sławetne teorje o altruizmie, które mają — jak każdy idjota — dobrą reputację. Tymczasem świat, jak stał od wieków na egoizmie jednostek, tak i teraz stoi. Jeden