Ostatnia to była moja podróż z panem Zygmuntem i ostatni raz wtedy przeżyłem z nim kilkanaście szczytnych dni zagranicą. Był to niby sen. Podfilipski, wolny od swej misji cywilizacyjnej, wciągał jednak pełną piersią cywilizację i oddychał nią razem z upajającym zapachem słonecznych okolic Montecarlo. W jego rozmowie rzadko pojawiał się gryzący pierwiastek krytyki, tak cenny i potrzebny u nas, pozostała głównie czysta, niezamącona przeciwieństwami życia teorja i rozkoszna, pozbawiona hamulców, praktyka. Postawą, oczyma, głosem mówił ciągle: Tak się żyje! — Nie znaczy to jednak, by mnie gnębił żmudnym wykładem, albo oprowadzał po krajach tych, jak cicerone. W blasku jego twarzy, w pogodzie ducha odbijała się cudowna Riviera, jak w mądrem zwierciedle czarnoksiężnika, które obrazów nie powtarza, ale je tłumaczy.
Podczas naszego tam pobytu, chmury nie zebrały się ani razu nad morzem, nie przewiały szczytów szaremi mgławicami i nie obiegły nigdy czoła pana Zygmunta. Był pogodny, jak to niebo uśmiechnięte błękitem, słowa