Strona:PL Józef Weyssenhoff - Żywot i myśli Zygmunta Podfilipskiego.djvu/282

Ta strona została przepisana.
268JÓZEF WEYSSENHOFF

Wsiedliśmy na stacji do windy osobowej, jeszcze parę razy ukłoniono się Podfilipskiemu, i po chwili stanęliśmy naprzeciw kasyna.
Pan Zygmunt, z umiarkowanym ruchem ręki i z uśmiechem, rzekł mi:
— Jesteśmy w domu.
Po dobrej godzinie, użytej na kąpiel i przebranie się, spotkałem pana Zygmunta na śniadaniu, które zjadłszy pośpiesznie, poszliśmy piechotą na główny plac przed domem gry.
Podfilipski już był ubrany, jak wszyscy, to jest jak najwytworniejsi z przechodniów: miał jasne flanelowe spodnie, trzewiki żółte z trzema żółtemi guzikami, kapelusz miękki z dużym brzegiem i jasny parasol od słońca. Mnie brakowało dużo do takiego kompletu, ale pan Zygmunt zaraz mi podał adresy i pożyczył nawet drugiego parasola.
Parasol był potrzebny, bo kwietniowe słońce prażyło, jak w lipcu. Jednak zieloność palm, mirtów i innych wielkich krzewów była świeża, cień jeszcze wiosenny, więc chłodzący, a od morza szedł leciutki powiew, głaszcząc niby wonnym puchem po twarzy.
Minąwszy dom gry, stanęliśmy na granicy tarasu, skąd widać ogród spadający ku morzu, szafirową zatokę i ogromną skałę Monaco, rzucającą gorący cień na fale.
Jeżeli sztuka wogóle ma być „zakątkiem świata, widzianym przez temperament“, krajobraz jest tem napewno. Ten najpiękniejszy chyba widok w Europie Podfilipski odczuwał także przez swój temperament i,