Strona:PL Józef Weyssenhoff - Żywot i myśli Zygmunta Podfilipskiego.djvu/286

Ta strona została przepisana.
272JÓZEF WEYSSENHOFF

jakiejś pani i czarną łapą wskazuje na stole miejsce, gdzie położył stawkę. Wytworny pan jest księciem krwi z domu panującego; skrzywił się, strzepnął rękaw od surduta i rzekł dwa słowa do krupjera, który natychmiast wypłacił murzynowi żądaną sumę.
Znowu ciszę przerywa tylko brzęk złota i monotonny głos krupjerów.
Przypadkowo opróżniło się przede mną krzesło przy stole. Usiadłem i zacząłem grać. Widziałem jeszcze długo przed sobą rozmaite twarze; przechodzili znajomi z najrozmaitszych światów. Podfilipskiego straciłem już dawno z oczu. Powoli opanował i mnie ten rodzaj chwilowego obłędu, czy wyjdzie czarna, czy czerwona? Krążyły mi w głowie wypróbowane i niewypróbowane systemy. Z pokłutego szpilką biletu mego sąsiada, który znaczył serje czarne na lewo, czerwone na prawo, starałem się odgadnąć „ducha talji“ i, gdy rzeczywiście udało mi się wygrać kilka razy z rzędu, myślałem, żem tego „ducha“ odgadł. Jednak za piątym razem przegrałem cały zysk poprzedni. Grałem dalej z rozmaitem powodzeniem. Twarze migały mi już tylko w oczach. Brzęk złota, szepty, głos krupjera, zlały się w jeden szmer, przygrywający idjotycznemu wysiłkowi myśli: czarna czy czerwona?
Poczułem na ramieniu silną dłoń czyjąś. Stał za mną pan Zygmunt i pytał po polsku:
— Czy pan wygrał, czy przegrał?
Nie wiedziałem dokładnie, przeliczyłem sztuki złota i okazało się, że mam tyle tylko, ile wyjąłem z kieszeni.