Życie mijało łagodnie, ślizgało się aksamitnie. Późny ranek wdzierał się do naszych sypialni z zapachem ziemi i morza; przez otwarte okno spoglądało się, mrużąc oczy, na piękny, rozjaśniony świat. Potem dzień był zawsze czemś okraszony — czy weną w ruletę, czy powodzeniem w strzelnicy gołębi, czy wesołością obiadu, czy pięknością jakiegoś zachodu, a stale — niezrównaną kompanją pana Zygmunta.
Dzień mego wyjazdu zbliżył się tak szybko, że miałem wrażenie wieczoru, zapadającego po jednym, długim dniu. Wyjeżdżałem na noc do Paryża.
Pamiętam ostatni wieczór.
Gdy mówię: ostatni, nie jest to tylko zakończenie opisu mojej wycieczki, ale i wspomnień osobistych o Zygmuncie Podfilipskim. Żył jeszcze dwa lata potem, ale nie wrócił do kraju i ja go już nie spotkałem.
Po obiedzie, zjedzonym we dwójkę z nim, wyszliśmy na plac przed kasynem. Ja byłem milczący i on niewiele mówił. Chodziliśmy naokoło dywanów kwiatowych, oświetlonych z trzech stron snopami światła. W restauracjach było pełno, u drzwi kasyna także tłum i na placu wielu przechodniów.
Dwie równoległe aleje z palm, idące w górę, aż do białego gmachu „Crédit Lyonnais“, na którym spoczywało pełne światło księżyca, były pogrążone w przezroczystym cieniu.
Poszliśmy wolno w górę jedną z tych palmowych alei.
Strona:PL Józef Weyssenhoff - Żywot i myśli Zygmunta Podfilipskiego.djvu/293
Ta strona została przepisana.
ŻYWOT I MYŚLI PODFILIPSKIEGO279