Strona:PL Józef Weyssenhoff - Żywot i myśli Zygmunta Podfilipskiego.djvu/80

Ta strona została przepisana.
66JÓZEF WEYSSENHOFF

Wszedłem z panem Zygmuntem do ładnego saloniku, gdzie już około pani domu siedziało kilku mężczyzn. W pokoju panował półcień różowy od lamp, przyćmionych czerwonemi abażurami. Uderzył mnie zapach tego wnętrza, i myślałem przez chwilę, co mi przypomina; poznałem niebawem tę samą woń, której pan Zygmunt używał do skrapiania swych mebli — coś bardzo subtelnie pachnącego nicejską roślinnością.
Podfilipski przywitał wesoło gospodynię, podając jej lewą rękę, i równie wesoło przedstawił mnie. Zauważyłem odrazu wielką fizyczną wytworność tej zagadkowej dla mnie postaci. Ubrana była strojnie i skromnie. Ciemne włosy, uczesane w półkola na skroniach i przykrywające górną część uszu, okalały twarz zupełnie idealną, o drobnych, regularnych rysach, niby jakiś portret francuski z r. 1830; usta dość duże, przybierały w ruchu kształty czerwonego roztulającego się kwiatu. Była prześliczna. Gdym się trochę zapatrzył po przy witaniu, pan Zygmunt uśmiechnął się do mnie, jakby mówił:
— A co?!
Zwrócił się potem do niej i, biorąc jej drobną rączkę w obie dłonie, rzekł:
— I znowu zapięliśmy się pod szyję i wykrygowaliśmy się w gorsecie, jak na popołudniowe wizyty?
Rzucił po niej wzrokiem krytycznym, choć zadowolonym, a ona patrzyła mu w oczy, podnosząc trochę brwi, stropiona, jak zganione dziecko, aż zaczerwieniła się tak mocno, że mimo czerwone światło lamp, dostrzegłem jej rumieniec.