— W takim razie — hop la! — zawołał Fred i, gimnastycznym skokiem przesadziwszy poręcz pustego krzesła, usiadł tak prędko pomiędzy nami, że niektórzy wcale nie zauważyli, jakim sposobem znalazł się przy stole.
Zaczął opowiadać o jakichś awanturach z dzikami. Mówił żywo i zabawnie, paliło mu się w ciemnych oczach, w żyłach, w głowie, a zachowywał mimo to w ruchach i w głosie pewne estetyczne umiarkowanie.
Podfilipski kiwał głową potakująco i uśmiechał się do niego, jak starszy, ale bardzo przyjaźnie. Odezwał się:
— Strzelaliśmy i my za młodu... dziki.
— Chcesz powiedzieć: bąki — zaśmiał się Fred. — Nie, tyś nigdy w życiu bąka nie strzelił, mój Filipku. Tyś już pewno w pieluszkach filozofował z mamką.
Tu zawinął się w serwetę, wytknął z niej jeden palec i, udając dobrze giest i głos Podfilipskiego, mówił:
— Patrzcie — musiało być tak: „ja ci powiem, mamko, że z naszym brakiem cywilizacji nawet porządnego mleka dostać nie można“. O!
Wszyscy parsknęli śmiechem, pan Zygmunt razem z innymi. Fred zaś ujął kieliszek i przymilnie spojrzawszy na Podfilipskiego, rzekł:
— Za twoje zdrowie, Zygmuncie!
I wychylił duszkiem.
Kolacja, już od początku wesoła, stała się jeszcze weselszą z przybyciem Zbarazkiego. Piliśmy też dużo doskonałego wina. Nareszcie gwar tak urósł, że już ogólna rozmowa stała się niepodobną.
Strona:PL Józef Weyssenhoff - Żywot i myśli Zygmunta Podfilipskiego.djvu/84
Ta strona została przepisana.
70JÓZEF WEYSSENHOFF