Pan Zygmunt nie posiadał stajni wyścigowej i zawsze go to korciło. Nie miał stałej wiejskiej siedziby, w którejby mógł chować stado poważne. Wyborny znawca końskiego sportu, członek wszystkich większych towarzystw wyścigowych, miewał zwykle po parę koni na torze warszawskim, które stały u Tomasza w Cisowie, pielęgnowane jak koń-konsul Kaliguli, ale nie biegały ani pod nazwiskiem, ani w barwach Podfilipskiego. Chciał on bowiem kiedyś wystąpić ze stajnią pierwszorzędną, taką, któraby podniosła znaczenie warszawskiego toru do wysokości chociażby wiedeńskiego.
Chciał to zrobić dla kraju.
— Wprowadziłem do kraju obce kapitały — mawiał — działam tu, jak mogę: drwię, budzę, otwieram niejedne oczy na rzeczywiste zadania życia; pragnąłbym jeszcze zapisać się w pamięci społeczeństwa, które dziwnym wypadkiem mnie wydało — i wystąpić z taką stajnią, o jakiej się dotąd naszym hodowcom nie śniło. Kiedy moje barwy ukażą się przy starcie, to już tam nie będzie gadania: muszą być pierwsze i będą pierwsze. Ja znam konia tak, jak człowieka — a to dużo powiedziałem;